Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 168 —

Michał kuł znowu z zajadłością, zaś Antek pogrążył się w niepokojące i strachliwe dumania, i takie myśle go nawiedzały, jaże mienił się na twarzy i zrywał się z miejsca, bezradnie latając oczami po świecie; ale szwagierek dał mu się długo trapić, szpiegując go jeno chytremi ślepiami, aż wkońcu rzekł cicho:
— Kaźmirz z Modlicy umiał se poredzić...
— Ten, co to uciekł do Hameryki?
— A ten sam! Mądrala, jucha, przewąchał pismo nosem.
— A bo mu to dowiedły, że zabił tego strażnika?
— Nie czekał, jaże mu dowiedą! Niegłupi zgnić w kreminale...
— Łacno mu było, kawaler.
— Ratuje się, któren musi. Ja cię ta do niczegój nie namawiam, abyś nie pomyślał, że mam w tem cosik swojego na widoku, a jeno powiedam, jak to w przypadku robiły drugie. Jak ci się żywnie podoba, tak zrób. Wojtek Gajda z Wolicy też ano wrócił z kreminału w same świątki. Cóż, dziesięć roków toć jeszcze nie życie, można przetrzymać...
— Dziesięć roków, Jezus kochany! — jęknął, chytając się za głowę.
— A tyle odsiedział w ciężkich robotach, juści co karwas czasu.
— Wszystko gotowem przenieść, bele jeno nie siedzenie. Jezus! siedziałem te parę miesięcy, a już me się dur chytał...
— A za trzy niedziele byłbyś już za morzami, niech Jankiel powie...