Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —

Antek porwał się bronić, ale już było za późno, posypała się kurzawa piór, zbój uciekł, jękliwie zakrzyczały kuropatki, a jakiś zajączek zestrachany gnał naoślep, jeno mu bielało podogonie.
— Jak se to wypatrzył! Rabuś jucha! — szepnął, siadając zpowrotem — cóż, kiej i jastrząb musi się pożywić, i choćby ta glista najmarniejsza. Takie już urządzenie na świecie! — medytował, okrywając Pietrusiową gębusię, gdyż pszczoły brzęczały nad nią zawzięcie, a jakiś kosmaty trzmiel buczał nieustannie.
Spomniał sobie, jak to jeszcze niedawno wydzierał się na wolę, do tych pól, jak mu to dusza dziw nie uschła z tęsknicy!
— Wymęczyły me, ścierwy! — zaklął, nie ruchając się już z miejsca, bo tuż przed nim, z żyta wyściubiały lękliwe głowy przepiórki, nawołując się po swojemu, ale wmig się pokryły, gdyż cała banda wróblego narodu spadła na brzozy, stoczyła się w piach, jazgocząc zapamiętale, tłukąc się a bijąc i swarząc, aż ścichły nagle, przywierając do miejsc, jastrząb znowuj zakołował i tak nisko, jaże cień leciał po zagonach.
— Dał wam radę, pyskacze! Akuratnie bywa takusieńko z ludźmi! Więcej zrobi z niejednym pogrozą, niźli skamlaniem — rozważał.
Pliszki się pokazały pobok, na drodze, trzęsły ogonami, szwendając się tak zbliska, iż skoro poruszył ręką, odleciały za rów.
— Głupie! Mało co, a byłbym którą chycił la Pietrusia!