Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —

z prześwistem, jaże płoszyły się ptaki, albo gdziesik przyczajony buchał znagła we zboża i skłębiał je, mącił, wzburzał do dna i przepadał znowu niewiada kaj, a rozkolebane zagony długo jeszcze gędziły i cichuśko, jakby się skarżąc na wisusa.
Antek przystanął pod lasem, na ugorze i znowu się ozgniewał.
— Jeszcze nie podorany! Konie stoją przez roboty, gnój spala się na kupie, a ten ani się zatroszczy! Ażeby cię! — zaklął, ruszając pod borem ku krzyżowi na topolowej drodze.
Zmęczony się czuł, w głowie mu szumiało i kurz zapierał gardziel, przysiadł pod krzyżem w cieniu brzózek, ułożył na kapocie śpiącego Pietrusia i, obcierając rzęsisty pot, zapatrzył się we świat i zamedytował.
Słońce skłoniło się nad bory, i pierwsze lękliwe cienie wyłoniły się z pod drzew, czołgając się ku zbożom. Bór cosik gwarzył zcicha czubkami, płonącemi w słońcu, a gęste podszycia leszczyn i osik trzęsły się, jakby w zimnicy. Dzięcioły kuły zawzięcie i kajś daleko skrzeczały sroki. Czasem, między omszałymi dębami zamigotała żołna, jakby kto cisnął kłębkiem zwiniętej tęczy.
Chłód zawiewał z omroczonych, cichych głębin, tylko kajś niekaj podartych słonecznemi pazurami.
Zalatywało grzybami, żywicą i rozprażonym bajorem.
Naraz jastrząb wyprysnął nad las, zatoczył krzyżem nad polami, ważył się chwilę i spadł, kiej piorun we zboża...