Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 118 —

— Pewnikiem z karczmy, od Magdy! A to, jak wilki, tłuką się po nocy. Co się to wyprawia! — westchnęła, lecz ją samą przejęły jakieś ciągotki, gdyż raz po raz przeciągała się z lubością, ale że woda była chłodnawa, to prędko przeszło, i wzięła nucić ściszonym, a tęsknością nabranym głosem:

„Kiedy ranne wstają zorze!“

Pieśń leciała nisko, po rosie, wsiąkając w zróżowione świtania.
Pora już była wstawać, po wsi zaczęły się rozlegać brzęki otwieranych okien, klekoty trepów i przeróżne głosy.
Hanka, jeno rozwiesiwszy przeprane szmaty na płocie, poleciała budzić swoich, ale tak byli jeszcze śpikiem zmorzeni, że, co która głowa się uniesła, to zaraz padała ciężko, niczego nie miarkując.
Zeźliła się niemało, gdyż Pietrek krzyknął na nią zgóry:
— Psiachmać! Pora jeszcze, do słońca spał będę! — i ani się ruszył.
Dzieci też jęły się mazać, a Jóźka skarżyła się żałośnie:
— Jeszcze ździebko, Hanuś! Dyć dopiero co się przyłożyłam...
Przyciszyła dzieci, powypędzała drób z chlewów, a przeczekawszy jeszcze z pacierz, już przed samym wschodem, kiej wyniesione niebo całkiem rozgorzało, a staw sczerwienił się od zórz, narobiła takiego piekła, jaże musieli się pozwlekać z barłogów. Wsiadła też