Staw polśniewał, jak to ślepe, wielgachne oko, zasute pomroką, olszowe wysady gwarzyły nad nim cichuśko i trwożnie, gdyż wszystko jeszcze dokoła spało, zatopione w szarym, nieprzejrzanym mącie i cichości.
Hanka przysiadła na przyźbie i, przytuliwszy się do ściany, zadrzemała, ani się tego spodziewając, na jakie dobre parę pacierzów, bo, kiej przecknęła, noc już była zbielała docna, i na wschodzie rozpalały się czerwone zorze, jako te łuny dalekie.
— Jak wyszli o chłodzie, to ani chybi, co ino ich patrzeć! — myślała, wyzierając na drogę, tak się czuła skrzepioną tym krótkim śpikiem, że nie wróciła już do łóżka i, aby łacniej doczekać się słońca, wyniesła dziecińskie szmaty i poszła je przeprać we stawie.
A dzień podnosił się coraz chybciej, że pokrótce zapiał kajś pierwszy kogut, a wnet po nim jęły trzepotać skrzydłami drugie i przekrzykiwać się rozgłośniej na całą wieś, zaś potem zaśpiewały skowronki, ale jeszcze zrzadka, i z przyziemnych mroków wyłaniały się zwolna bielone ściany, płoty, a puste, orosiałe drogi.
Hanka prała zawzięcie, gdy naraz kajś niedaleko rozległy się ciche stąpania, przywarła w miejscu, kiej trusia, pilnie przezierając dokoła, jakiś cień przedzierał się z obejścia Balcerkowej i sunął czająco pod drzewami.
— Juści, co od Marysi, ale kto? — ważyła, nie mogąc rozpoznać, gdyż cień przepadł nagle i bez śladu. — Taka harna, taka zadufana w swoją urodę, a puszcza na noc chłopaków! ktoby się to spodział!
Myślała zgorszona, spostrzegając znowu, że młynarczyk przemyka się z drugiego końca wsi.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/119
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 117 —