Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 95 —

— Oglądacie, jakby co ubyło!
— Nie kupuję kota we worku!
— Lepiej wy znacie wszyćko, niźli ja sama! — wyrzekła z przekąsem, rozlewając kawę w garnuszki. — Dominikowa, Jaguś! a chodźcie do kupy! — zawołała na drugą stronę, kaj się obie zawarły.
Obsiedli ławę i popijali, przegryzając chlebem.
Nikto się nie odzywał, nijako było zaczynać, każden się wagował, oglądając na drugich. Hanka też była dziwnie powściągliwa, juści, co niewoliła do jadła, przylewając każdemu, ale prawie nie spuszczała oczów z kowala, któren się wiercił na miejscu, śmigał ślepiami po izbie i chrząkał raz po raz. Jagusia siedziała czegoś chmurna i wzdychliwa, oczy miała połyskliwe, jakby od niedawnego płaczu, a Dominikowa czapirzyła się, kiej kwoka, i cosik poszeptywała do niej, tylko jedna Jóźka, co ta po swojemu pletła trzy po trzy, zwijając się kole garów, pełnych perkocących ziemniaków.
Dłużyło się już wszystkim, aż pierwszy kowal zaczął:
— Więc jakże zrobimy z działami?
Hanka drgnęła i, prostując się, powiedziała spokojnie, snadź po dobrym namyśle:
— A cóż ma być! Ja tu jeno stróżuję mężowego dobra i stanowić o niczem prawa nie mam. Antek wróci, to się podzielita.
— Kiej tam on wróci, a tak przecie ostać nie może.
— Ale ostanie! Mogło tak być przez cały czas ojcowej choroby, to może być, póki Antek nie powróci.