Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 89 —

dzianą błogością. Spłynęła na nią uroczysta, święta cichość, jakby to zadumanie kwiatów przed wschodem słońca, że rozmodliła się pacierzem szczęścia, któren nie miał słów, a jeno dziwną słodkość zachwytów, przenajświętsze zdumienie duszy, niepojętą radość budzącego się dnia zwiesnowego i przeplatał się grubemi ziarnami błogich łez, niby tym różańcem łaski Pańskiej i dziękczynienia.



III.


— Pójdę już, Hanuś! — prosiła Jóźka, pokładając głowę na ławkę.
— A zadrzyj ogona, kiej cielak i leć! — zgromiła ją, odrywając oczy od różańca.
— Kiej me tak cosik spiera w dołku i tak me mgli...
— Nie przeszkadzaj, zaraz się skończy.
Jakoż proboszcz już kończył cichą, żałobną mszę za duszę Boryny, zamówioną przez rodzinę w oktawę jego śmierci.
Wszyscy też co najbliżsi siedzieli w bocznych ławkach, a tylko Jagusia z matką klęczały przed samym ołtarzem; z obcych nie było nikogo, tyla, co kajś pod chórem Jagata głośno trzepała pacierze.
Kościół był cichy, chłodny i mroczny, jeno na środku mrowiła się wielgachna struga jarzącego światła, bo słońce biło przez wywarte drzwi, rozlewając się jaże po ambonę.