Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 88 —

Zaś z nią działo się już coś niepojętego; takie ognie chodziły jej po kościach i oblewały warem, że dziw nie krzyczała z tej lubej męki. Zabaczyła, kaj jest, i ledwie już zipała, tak się w niej wszystko trzęsło i płonęło. Była cała w dreszczach, kiej błyskawice, kłębiły się w niej jakieś nabrzmiałe, szalone krzyki, jakieś wichry palące ją ponosiły, jakieś straszne pragnienia rozprężały i wyginały... Już chciała się czołgać tam, bliżej niego, by chociaż tknąć ustami tych jego białych rączków, by jeno klęczeć przed nim a patrzeć zbliska w te gębusie i modlić się, kiej do tego cudownego obrazu. Nie poruszyła się jednak, bo obleciał ją jakiś dziwny strach i zarazem zgroza.
— Jezu mój, Jezu miłosierny! — wyrwał się jej z piersi cichy jęk.
Jasio powstał, wychylił się cały i, jakby patrząc na nią, zawołał:
— Kto tam?
Zamarła na chwilę, przytaiła dech, serce przestało bić i jakby zdrętwiała w jakimś świętym strachu, dusza uwięzła kajś w gardle i, pełna szczęsnego niepokoju, chwiała się w oczekiwaniu.
Ale Jasio jeno popatrzył w opłotki, a nie dojrzawszy, zamknął okno, rozebrał się prędko i światło zgasło...
Noc padła na jej duszę, ale jeszcze długo siedziała, wpatrzona w czarne i nieme okno. Przejął ją chłód i jakby operlił srebrną rosą jej duszę wniebowziętą, gdyż wszystko, co w niej wrzało z krwie pożądliwej, przygasło, rozlewając się po niej nieopowie-