Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 64 —

zanemi jeszcze oczami, ale Jagustynka nie przepuściła okazji.
— Kiedyż Szymkowe wesele? Ani się kto spodział, co dzisiaj spadną z ambony! Juści, trudno chłopakowi wzbronić, kiej mu już obmierzły dziewczyne roboty. Nastusia go teraz wyręczy... — dojadała z prześmiechem.
Dominikowa sprostowała się nagle i twardo rzekła:
— Prowadź, Jaguś, prędzej prowadź, bo me jeszcze ugryzie ta suka.
I poszła śpiesznie, jakby uciekając, a Płoszkowa zaśmiała się cicho:
— Niby to ślepa, a niezgorzej obaczyła...
— Ślepa, ale jeszcze trafi do Szymkowych kudłów.
— Boże, broń, by się i do drugich nie dorwała...
Jagustynka już nie odrzekła, ścisk przy tym zapanował przed wrótniami, że Hanka się zgubiła, ostając kajś za wszystkimi, ale nawet była temu rada, gdyż obrzydły jej te niepoczciwe dogryzania, jęła też spokojnie rozdawać dziadom po dwa grosze, nie przepuszczając ani jednego, zaś temu ślepemu z psem wetknęła całą dziesiątkę i rzekła:
— Przyjdźcie do nas na obiad, dziadku! Do Borynów!
Dziad podniósł głowę i wytrzeszczył ślepe oczy.
— Antkowa, widzi mi się! Bóg zapłać! Przyletę, juści co przyletę.
Za wrótniami było już nieco luźniej, ale i tam siedziały dziady we dwa rzędy, czyniąc szeroką ulicę