Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 62 —

ździebko się pomięszał, rzekł ni to, ni owo i prędko poszedł dalej.
Nawet zapomniała dać ochfiarę, a jeno patrzała za nim i patrzała, boć prosto wydał się jej, jako ten świątek, co go wymalowali w bocznym ołtarzu, takusi młody, smukły i śliczny. Jakby ją urzekł temi jarzącemi ślepiami, że próżno tarła oczy i żegnała się raz po raz, nie pomogło.
— Organiściak jeno, a jak się to wybrał galancie.
— Matka się też puszy, kiej ten indor.
— Już od Wielkiej Nocy jest w tych księżych szkołach.
— Proboszcz go sprowadził na odpust do pomocy.
— Stary sknerzy i z ludzi zdziera, ale na niego nie żałuje.
— Juści, bo to nie honor, jak księdzem ostanie?
— Ale i profit miał będzie.
Szeptali dokoła, jeno co Jaguś niczego nie słyszała, wodząc za nim oczami, kaj się tylko poruszył.
Właśnie i suma się skończyła, jeszcze ta z ambony ksiądz wygłaszał zapowiedzie i wypominki, ale już naród zwolna odpływał i dziady podniesły jękliwe głosy, a całym chórem jęły wyciągać, skamląc proszalne pieśni.
Hanka też ruszyła ku wyjściu, gdy przecisnęła się do niej Balcerkówna z wielką nowiną.
— Wiecie — trzepała zaziajana — a to spadły zapowiedzie Szymka Dominikowej z Nastusią.
— No, no, a cóż na to powiedzą Dominikowa!
— A cóżby, udry na udry pójdzie ze synem