Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 60 —

— A bo im nasze kożuchy śmierdziały — zaśmiał się któryś, a Grzela, wójtów brat, wyrzekł nibyto z frasobliwością:
— Za delikatny naród na chłopskich somsiadów, bo niech jeno któren wzion przez łeb, to zaraz na ziem leciał...
— Pobił się to kto z nimi? — pytał rozciekawiony dziedzic.
— Zaśby ta pobił, Mateusz ta jednego tknął, że mu nie odrzekł na pochwalony, to zaraz juchą się oblał i dziw duszy nie zgubił.
— Docna miętki naród, na oko chłopy, kiej dęby, a spuścisz pięść, to jakbyś w pierzynę trafił — objaśniał zcicha Mateusz.
— I nie szczęściło się im na Podlesiu. Krowy im pono padły.
— Prawda, nie wiedli za sobą ani jednej.
— Kobus mogliby powiedzieć! — wyrwał się któryś z chłopaków, ale Kłąb krzyknął ostro:
— Głupiś, kiej but! Na paskudnika pozdychały, wiadomo...
Jaże się pokurczyli z tajonej uciechy, ale nikto już pary nie puścił, dopiero kowal, przysunąwszy się bliżej, rzekł:
— Że się Miemce wyniesły, to już pana dziedzicowa łaska.
— Bo wolę sprzedać swoim choćby za pół darmo — zapewniał gorąco, prawiąc różnoście, a rozpowiedając, jak to on i jego dziady i pradziady zawsze jedno trzymali z chłopami, zawsze szli razem...