Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —

Posypały się wyzwiska, kiej kamienie.
— A co, na czyjem stanęło, Miemce? — krzyknął ku nim Mateusz.
— Kto kogo przeparł?
— Strach wam chłopskiej pięści, co?
— Poczekajta, dzisiaj odpust, zabawimy się w karczmie!
Nie odzywali się, zacinając jeno konie i wielce śpiesząc.
— Wolniej, pludry, bo portki pogubita.
Jakiś chłopak śmignął na nich kamieniem, a drugie też jęły cegły rwać, by przywtórzyć, ale wporę ich przytrzymali.
— Dajta spokój, chłopaki, niech odejdzie ta zaraza.
— A żeby was mór nie ominął, psy heretyckie.
A któraś z lipeckich wyciągnęła pięście i zakrzyczała za nimi:
— By was wytracili co do jednego, kiej psy wściekłe...
Przejechali wreszcie, ginąc na topolowej, że jeno z cieniów i kurzawy szły słabnące naszczekiwania i turkoty wozów.
Wtedy taka radość rozparła Lipczaków, co już niesposób było się komu brać do pacierzów, bo jeno kupili się coraz gęściej kole dziedzica. A on, rad temu wielce, pogadywał wesoło, częstował tabaką i wkońcu rzekł przypochlebnie:
— Tęgoście podkurzyli, cały rój się wyniósł.