Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 48 —

Wieczór był cichy, tylko niekiedy wiater przegarnął i zaszumiały drzewa, czasem zatrzeszczały płoty, brzęknęły szyby, lub Łapa zawarczał, jeżąc się groźnie, a potem wlekły się długie, nieskończone, zgoła grobowe cichoście.
Oni zaś siedzieli, rozdygotani coraz barzej, a tak strwożeni, że raz po raz ktoś się żegnał i pacierz zaczynał roztrzęsionemi wargami, bo już wszystkim się widziało, jako cosik się gdzieś rusza, że chodzi po górze, jaże belki trzeszczą, że słucha pode drzwiami, że w okna zagląda i obciera się o ściany, to jakby ktoś klamki zatargał i, ciężko stąpający, obchodził całą chałupę.
Słuchali bledzi, z zapartym tchem, zgoła nieprzytomni.
Naraz koń zarżał we stajni, Łapa ostro zaszczekał i rzucił się ku drzwiom; Jóźka, nie mogąc już wstrzymać, krzyknęła:
— Ociec! Laboga, ociec! — i zapłakała strachliwie.
Na to Jagustynka strzepnęła palcami trzy razy i rzekła ważnie:
— Nie bucz, przeszkadzasz duszy odejść w spokoju; płacze ją ano trzymają przy ziemi. Wywrzyjcie drzwi, niech se ta wędrownica odleci na Jezusowe pola... Niech się poniesie w spokojności.
Otwarli drzwi, w izbie przycichło i jakby zamarło, nikt się nie poruszył, tylko rozpalone oczy latały, Łapa jeno przewąchiwał kąty, skamlał niekiej, kręcił ogonem i jakby się do kogoś przyłaszał, że już teraz