Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 16 —

co już nie poredziła zebrać się na modlitwę, bo dawne urazy i żale opadły ją, kiej te złe, rozszczekane psy.
Południe już przechodziło, chude cienie jęły wypełzać z pod drzew i domów, a we zbożach, co się ździebko kłoniły za słońcem, zagrały zcicha koniki polne, bąk też kajś niekaj zahuczał i przepiórki odzywały się po swojemu.
Ale upał wzmagał się coraz barzej i prażył już niemiłosiernie.
Suma się wnet skończyła i nad stawem jęły gęsto przysiadać kobiety do zezuwania trzewików, zaś drogi tak się zamrowiły ludźmi, wozami a gwarem, że Hanka śpiesznie powróciła do chałupy.
Boryna już był całkiem wyrychtowany.
Leżał w pośrodku izby, na szerokiej ławie, nakrytej płachtą i obstawionej płonącymi świecami, juści co wymyty był, wyczesany i ogolony doczysta, jeno na policzku miał długą zadrę od Jambrożowej brzytwy, zalepioną papierem. Ubier też miał wdziany co najlepszy: białą kapotę, którą se był sprawił na ślub z Jagusią, portki pasiate i buty prawie całkiem nowe.
W spracowanych, wyschłych rękach trzymał obrazik Częstochowskiej, pod ławą stała balia z wodą, by przechładzać powietrze, zaś na glinianych pokrywach dymiły jałowcowe jagody, zapełniając izbę kieby tą mgłą modrawą, w której wynosił się straszliwy majestat śmierci.
I leżał se tak paradnie w onej trupiej cichości Maciej Boryna, człek sprawiedliwy i mądry, chrześcijan