Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 15 —

bujne żyta gmerały rdzawemi wisiorami, czarniawe jęczmiona polśniewały, kiej ta woda głęboka, zaś jasno-zielone owsy, gęsto przerosłe żółtą ognichą, pławiły się trzepotliwie w cichem, nagrzanem powietrzu. Jakiś ptak wielgachny ważył się nad rozkwitłą koniczyną, co niby okrwawiona chusta, leżała na skłonie wyżni. Kajś niekaj boby tysiącami białych ślepiów stróżowały przy ziemniakach, a tu i owdzie na dołkach lny niebieściły się bledziuśkim kwiatem, niby te przymrużone od blasków dziecińskie oczy.
Bardzo cudnie było na świecie, słońce ogrzewało coraz barzej, i ciepło, sycone zapachem kwiatów, co tliły się nieprzeliczone we zbożach i wszędy, zwiewało z pól taką lubą, żywiącą mocą, jaże dusze rozpierało radością i same łzy cisnęły się do oczów.
— Świętaś ty i rodzona! Święta — wyrzekła, pochylając głowę.
Sygnaturka zaświergotała w powietrzu, kiej ten ptaszek.
— Za Twoją to sprawą wszyćko na świecie, mój Jezu kochany! Za Twoją! — szepnęła gorąco, bierąc się zpowrotem do pacierza.
Kajś w pobliżu cosik zatrzeszczało, obejrzała się uważnie; pod wiśniami, o płot pleciony wsparta, stojała Jagusia, jakoś smutnie wzdychająca.
— Że to ni minuty spokoju! — zabiadała Hanka, gdyż przypominki chlasnęły ją, kiej te parzące pokrzywy. — Prawda, dyć ona ma zapis! — przypomniała sobie. — Całe sześć morgów! Złodziejka jedna! — Aż ją w dołku sparło ze złości. Odwróciła się plecami, jeno