Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/008

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 6 —

Srogi lament powstał w chałupie; Hanka rozkrzyczała się wniebogłosy, Jóźka z rykiem tłukła się o ściany, Witek buczał wraz z dziećmi, nawet Łapa wył i szczekał w opłotkach, tylko jeden Pietrek, co się był pokręcił tu i owdzie, wyjrzał na słońce i spać poszedł do stajni.
A Maciej leżał na swoim łóżku, rozciągnięty i sztywny, z rozdziawioną i uwalaną w ziemi gębą, podobien zgoła do zeschłej na słońcu grudy ziemi, lebo pnia spróchniałego; w zesztywniałych garściach zaciskał piach; zaś oczy otwarte szeroko patrzyły z takiem zachwyceniem, a tak kajś daleko, jakoby w niebo już naścieżaj wywarte.
Ale taka straszna groza śmierci biła od niego i taka przejmująca lutość, jaże go płachtą przykryli.
Że zaś wmig rozniesło się po wsi, to ledwie co słońce wyniesło się chyla tyla nad chałupy, a już ludzie lecieli na przewiady; raz po raz wchodził ktosik, unosił płachty, zazierał mu w oczy, przyklękał i pacierz mówił, zaś drudzy, łamiąc rozpacznie ręce, przystawali w żałobnej cichości, docna w sobie struchleli z onej Bożej przemocy nad człowiekowym żywotem.
Jeno te żałosne lamenty sierot nie ścichały ani na chwilę, roznosząc się na całą wieś.
Dopiero kiej Jambroż nadszedł, wypędził wszystkich przed dom, a izbę zamknął, by wespół z Jagustynką i Jagatą, która się była przywlekła z tym ochfiarnym pacierzem, wziąć się do obrządzania umarlaka. Ochotnie on to zawdy robił i z niemałemi przekpinkami, ale dzisia było mu czegoś na sercu ciężko.