Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/007

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


LATO.
I.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I tak się ano było zmarło Maciejowi Borynie.
Zaś w chałupie zaspali ździebko z powodu niedzieli, jaże dopiero Łapa przebudził ich szczekaniem, bo tak ujadał, tak wył, tak ciskał się do drzwi, a kiej mu otworzyli, tak szarpał za przyodziewy i wylatywał, obzierając się, czy za nim lecą, że Hankę jakby cosik tknęło.
— Wyjrzyj-no, Jóźka, czego ten pies chce.
Poleciała za nim w dobrej myśli, swawoląc po drodze.
Doprowadził ją do ojcowego trupa.
Wrzask ci straszny podniosła, zbiegli się wnet wszyscy na pole do starego, ale już całkiem widział się być zeskrzytwiałym, leżał na twarzy, jak był padł w skonania czasie, a rozkrzyżowany, kieby w tym ostatnim dusznym i gorącym pacierzu.
Zniesiono go do chałupy, próbując jeszcze ratować.
Ale na darmo poszły starunki, próżne już były wszelakie pomoce i zabiegi, trup ci to był jeno, zimny trup człowieczy.