Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 405 —

Mateusza coraz silniej ciągnęło do niej, że wziąłby ją był na ręce kiej to dzieciątko i z nieopowiedzianą dobrością przyhołubił a uspokajał...
— Myślałam, coś mi nieprzyjazny... — ozwała się cichuśko.
— Nigdym ci krzyw nie był... nie baczysz to?..
— Hale, może łoni, kiedyś... a teraz tak jak drudzy... jak... — szepnęła niebacznie.
Rzuciło nim nagłe przypomnienie, wstał w nim gniew i zazdrość.
— Boś... boś...
Nie, nie poredził wyrzucić ze siebie, co go dusiło, pohamował się jeszcze, że jeno krótko i twardo powiedział:
— Ostaj z Bogiem!..
Musiał uciekać, aby jej wójta nie wypomnieć.
— Uciekasz, a cóżem ci to znowu za krzywdę zrobiła?..
Wylękła była i rozżalona.
— Nie... nie... jeno... — mówił prędko, zaglądając w jej modre, przepłakane oczy, a żal, tkliwość i gniew nim miotały — jeno przepędź tę pokrakę od siebie, przepędź, Jaguś!.. — prosił gwałtownie.
— Abom go to przyciągała? abo go to trzymam! — krzyknęła gniewnie.
Mateusz stanął niepewny i wielce skłopotany.
Płacz ją chwycił, łzy jak groch sypnęły się po rozognionej twarzy.
— Taką krzywdę mi zrobił... tak me spoił... a nikto się za mną nie upomni... nikto się nie ulituje