Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 404 —

Spuściła prędko wełniak na kolana i spojrzała na niego, ale miała tak przepłakane oczy i żałości a smutku pełne, że mu się serce zatłukło.
— Co ci to, Jaguś? choraś?..
Drzewa się zakolebały bez szumu, sypiąc na jej jasną głowę ulewę migotliwych brzasków i cieniów, kieby ten deszcz zielono-złoty.
— Ni... jeno mi niedrujko na świecie, nie... — odwróciła oczy.
— Bym ci co pomógł, zaradził... — rzekł serdecznie.
— Hale? uciekłeś wtedy na ogrodach i jużeś się nie pokazał...
— Boś me skrzywdziła!.. Śmiałem to? Jaguś... — pokorny już był i dobry.
— Aleć potem wołałam za tobą, nie usłuchałeś...
— Wołałaś to, Jaguś? naprawdę?!..
— Rzekłam!... Wydrzećbym się mogła, a niktoby się nie pokwapił!.. Kto ta stoi o sieroty?.. Skrzywdzić to każden gotowy i sponiewierać!..
Łuna oblała jej twarz, odwiodła głowę i w zakłopotaniu jęła rozgarniać wodę nogami. Mateusz też się cosik zamedytował.
Cichość się znowu przędła; granie organów sączyło się kojącą, cichuśką smugą, staw polśniewał i koliste gurby roztaczały się od nóg Jagusinowych, kiej węże pręgowate, cienie się mrowiły po nadbrzeżnej gładzi, zaś pomiędzy nimi zaczęły już latać spojrzenia i wiązać się między sobą...