Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/392

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 390 —

i porządki wychwalał, aż wkońcu powiedział swoje, a nie udało się — szedł dalej. Całe dwa dni pełno go było na wsi, w chałupach, po ogrodach, w pola nawet szedł i, zagadując o tym i owem ludzi, swoje im prawił, zaś tym, którzy nie miarkowali odrazu, kijaszkiem rysował po ziemi podlaskie pola, pokazywał działy i cierzpliwie tłumaczył korzyści każdego. Ale mimo tych zabiegów, na darmo byłyby te wszystkie zachody, gdyby nie pomoc Rochowa. Jakoś w sobotę po południu, zmiarkowawszy, że wsi nie poruszą, wyzwali Rocha za stodoły Borynowe i zwierzyli się przed nim: bojali się, że będzie im przeciwny.
Ale Rocho pomyślał krótko i powiada:
— Sposób to zbójecki, ale że na inny już niema czasu, pomogę wam z chęcią.
I zaraz poszedł na ogrody do proboszcza, siedzącego przy parobku, koszącym koniczynę, któren potem rozpowiadał, jako zrazu dobrodziej się ozgniewał na Rocha, krzyczał, zatykał uszy i słuchać nawet nie chciał, lecz potem siedli obaj na miedzy i długo se cosik uradzali. Snadź Rocho go przekonał, gdyż o zmierzchu, kiej ludzie zaczęli ściągać z pól, proboszcz poszedł na wieś, nibyto chłodu zażywał, a zaglądał w obejścia, pytał o różności, a głównie z kobietami się zmawiał i wkońcu każdemu zosobna a cicho powiadał:
— Chłopaki dobrze chcą. Trzeba się śpieszyć, póki jeszcze czas. Zrobicie swoje, to ja już pojadę do dziedzica i będę go namawiał.