Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 355 —

— A widzicie, ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka. Bez niczyjej pomocy Antka wykupimy. Wie to kto o waszych pieniądzach?
— Ojciec mi dali na ratowanie Antka, przykazując, abym nikomu ni słówkiem nie pisnęła. Wama pierwszemu się zawierzam. Jakby Michał...
— Nie rozgłoszę, bądźcie spokojni. Jak powiadomią, że pora, pojadę z wami po Antka. Uładzi się jakoś na dobre, uładzi, moi kochani — szeptał, całując ją w głowę, bo mu się do nóg rzuciła z podzięką.
— Rodzony ociec lepszyby nie był — wołała z płaczem.
— Wróci chłop, Panu Bogu podziękujecie. Gdzie to Jagusia?
— Dyć jeszcze dodnia pojechała do miasta z matką i z wójtem. Powiadały co do rejenta, stara pono gront przepisuje na córkę.
— Wszystko Jagnie? a chłopaki?
— Przez złość do nich, że to chcą działów. Piekło tam u nich, a to dzień nie mija przez kłótni, zaś wójt broni Dominikowej, opiekunem był nad sierotami jeszcze po śmierci Dominika.
— A ja myślałem, że co inszego, bo to mi różnie opowiadali.
— To świętą prawdę mówili. Jagną się ano opiekują, ale tak, co mi wstyd rozpowiadać podrobnie. Stary jeszcze rzęzi, a ta jak suka... Nie powtarzałabym po kim, ale samam ich w sadzie zdybała, no...
— Dajcie mi gdzie wypocząć — przerwał jej, powstając z ławy.