Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 334 —

I tak czas schodził, że męt we wsi był coraz większy.
Aż tu któregoś dnia gruchnęło po chałupach:
— Niemcy w karczmie popasają!
— Na Podlesie pewnikiem ciągną — rzekł ktoś domyślnie.
— Niech jadą z Bogiem!... co wama do nich? — przekładał drugi.
Ale jakaś niespokojna, trwożna ciekawość owładnęła ludźmi. Przez sady krzykali se tę nowinę, w opłotkach stawali gadać o niej, a insze zaś już do karczmy się przebierały na przewiady.
Jakoż prawdę rzekli, pięć bryk stojało na podjeździe, a wszystkie na żelaznych osiach, na żółto i niebiesko malowane, budami płóciennymi nakryte, z pod których wyzierały kobiety i różny sprzęt gospodarski, zaś w karczmie przed szynkwasem z dziesięciu Niemców popijało.
A tęgie były juchy, rozrosłe i brodate, w granatowe kapoty przyodziane, ze srebrnemi łańcuchami na spaśnych brzuchach, a pyski, to jaże się im świeciły od dobrego jadła. Szwargotali cosik ze Żydem.
Chłopy całą kupą stawali pobok, o wódkę krzycząc, a patrząc i nasłuchując uważnie, ale trudno było wymiarkować choćby i jedno słowo. Dopiero Mateusz, któren z Żydami poredził szwargotać, tak cosik do nich zaszprechował, jaże karczmarz odwrócił się zdziwiony. Niemcy łysnęli jeno po sobie ślepiami, a nie odrzekli, zaś potem i Grzela, wójtów brat, powiedział im jakieś niemieckie słowo. Zadami się wykręciły do