Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 264 —

Otrząsnęła się jakby z tych parzących spojrzeń Jasiowych.
— Organistów syn, a kiej dziedziców się widzi... I księdzem ostanie, może jeszcze do Lipiec go dadzą!.
Obejrzała się: bryka już zniknęła, turkot jeno dochodził i głosy pozdrowień, zamienianych z przechodzącymi.
— Taki mleczak, dzieciuch prawie, a niech spojrzy, to jakby kto drugi wpół objął, jaże ciągotki bierą i w głowie się mąci...
Wzdrygnęła się, oblizując czerwone wargi, a przeciągając się prężąco, z lubością...
Chłód ją nagle przejął. Dopiero spostrzegła, że jest z gołą głową, boso i prawie w koszuli, bo tylko w jakiejś podartej chuścinie na ramionach. Sczerwieniła się przywstydzona i jęła stronami przebierać się ku domowi.
— Chłopy wracają, wiecie to? — krzykały do niej dzieuchy z opłotków, to kobiety, to dzieci nawet, a wszystkie zadyszane i ledwie zipiące z radości
— No to co? — rzekła którejś już prawie ze złością.
— Wracają!.. mało to? — zdumiewały się jej oziębłości.
— Tyla z niemi, co i przez nich! Głupie! — mruczała, przykro tknięta, że to każda kiej zwariowana wyglądała swojego...
Zajrzała do matki. Jędrzych był jeno, pierwszy raz dopiero zwlókł się z barłogu, przetrącony kulas miał jeszcze spowity w szmaty, koszyk wyplatał na progu i pogwizdywał srokom, łażącym po błotach.