Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 263 —

— Będę dłużej patrzał na Lipce! — zawołał, ogarniając przytulającem spojrzeniem opleśniałe dachy ojcowej chałupy i te sady, lśniące rosami a kwiatami obwalone.
Konie ruszyły truchcikiem.
Jagna poszła w trop tuż za bryczką. Jasio krzyczał jeszcze cosik do sióstr, buczących pod domem, a patrzał jeno na nią jedną: w jej modre, zwilgotniałe oczy, kieby ten dzień majowy bardzo cudne; na jej głowę jasną, oplecioną warkoczami, co jak grubachne postronki leżały potrójnie nad białem czołem, zwisając jeszcze półkoliście kiele uszu; na jej twarz bieluchną i tak śliczną, iż do róży polnej podobną.
Ona zaś szła prawie bezwolnie, jakby urzeczona jego oczyma jarzącemi, wargi się jej trzęsły, że zębów zawrzeć nie mogła, serce lubo dygotało, a oczy szły za nim pokornie, zgoła truchlejąc z dziwnej słodkości...
Jakby ją sen zmorzył nagły i tym pachnącym kwiatem niepamięci zasypywał... Dopiero kiej bryka skręciła ku topolowej, rozerwały się ich oczy, puściły te parzące ogniwa i rozprysnęły się tak doszczętnie, jaże uderzyła się spojrzeniem o pusty świat i przystanęła nagle.
Jasio machał czapką na pożegnanie. Wjeżdżali już w mrok topoli.
Rozglądała się dokoła, oczy trąc, jakby ze snu wyrwana.
— Jezu, taki toby ślepiami do samego piekła zaprowadził...