Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 250 —

Przechodziły koło kuźni: młoty biły hukliwie, ogień buchał czerwony z ogniska, a kowal obręcz naciągał na koło pod ścianą. Spostrzegłszy Hankę, wyprostował się i wparł oczy w jej rozgorączkowaną twarz.
— A co?... doczekały się Lipce święta!... wracają pono niektóre.
— Wszystkie wracają, wójt o tem czytał! — poprawiła go Jagustynka.
— Wszystkie?... zbójów przecież tak zaraz nie wypuszczą, nie...
Hance aż się w głowie zakotłowało i serce dziw nie pękło z bólu, ale zdzierżyła uderzenie i, odchodząc, rzekła mu ze straszną nienawiścią:
— By ci ten psi ozór przyrósł do podniebienia!
Przyśpieszyła kroku, uciekając od jego śmiechu, co jakby kłami chwytał za serce.
Dopiero z ganku obejrzała się na świat.
— Maże się i maże... ciężko będzie z pługiem wyjechać na rolę.
Udawała spokój.
— Ranny deszcz i starej baby taniec niedługo trwają.
— Trza będzie tymczasem sadzić ameryki pod motyczkę.
— Kobiet ino patrzeć, spóźniły się bez tę nowinę, ale przyjdą... byłam u nich z wieczora, wszystkie się obiecały na odrobek.
W izbie już ogień buzował; ciepło było i jaśniej niźli na dworze. Jóźka skrobała ziemniaki, a dzieciak