Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 218 —

przeciągające się jeno na słońcu, a całe tygodnie trawiąc na niczem, zasie na tłustych, rodnych ziemiach, miasto zbóż, ognichy się pleniły, osty strzelały wgórę, lebiody trzęsły się po dołkach, rudziały szczawie, perze kłuły się gęsto po podorówkach jesiennych, a na rżyskach wynosiły się smukłe dziewanny i łopiany, kiej te kumy podufałe, zasiadały szeroko, że co ino tliło się w przytajeniu i strachem dotela żyło, kiełkowało teraz weselnie, szło chyżym rostem, pchało się z bruzd na zagony i panoszyło się bujnie po rolach.
Aż lęk jakiś przewiewał po tych polach opuszczonych.
Że zdawało się, jakby bory, chylące się nisko nad ugorami, gwarzyły zdumione, że strumienie lękliwiej wiły się skroś pustek, a tarniny, już obwalone białymi pąkami, grusze po miedzach, przelotne ptactwo, to jakiś wędrownik z obcych stron i nawet te krzyże i figury, stróżujące nad drogami, wszystko się rozgląda w zdumieniu i pyta dni jasnych i tych odłogów pustych:
„A kaj się to podziały gospodarze? kaj to te śpiewy, te bujne radoście, kaj?..
Jeno ten płacz kobiecy im powiadał, co się w Lipcach stało.
I tak schodził dzień po dniu bez żadnej przemiany na lepsze; naprzeciw, gdyż co dnia prawie mniej kobiet wychodziło w pole, że to w chałupach zaległej robocie ledwie poradził.
Tylko u Borynów szło wszystko jak zwyczajnie, wolniej jeno niźli po inne lata i ździebko gorzej, że to