Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 214 —

Wzięła je do siebie i, skoro posprzątały po obiedzie, rozegnała wszystkich do roboty. Sama jeno w izbie ostała, nasłuchując niekiedy za dziećmi, bawiącemi się przed domem pod okiem Bylicy, a po drugiej stronie Boryna leżał jak zawdy samotnie, patrzał w słońce, co się przez okno kładło na izbę smugą rozedrganą, i gmerał w niej palcami, a cosik do siebie gwarzył zcicha, jak to dzieciątko, sobie ostawione.
Na wsi też pustką wiało, bo czas się zrobił wybrany i kto jeno mógł się ruchać, wychodził w pola, do roboty.
Od samych świąt pogoda się już ustaliła, że codzień było cieplej i jaśniej.
Dni już szły długachne, rankami omglone, szarawe i cicho nagrzane w południa, a zorzami o zachodzie rozpalone, prawej zwiesny dni.
Poniektóre wlekły się cichuśko, kiej te strumienie w słońcu roziskrzone, chłodnawe jak one i jak one przejrzyste i ździebko pluszczące o brzegi, puste i sinawe, a jeno kajś niekaj żółte od mleczów, to stokrótkami rozbielone, albo rozzieleniałe wierzbowemi pędami.
Przychodziły i ciepłe całkiem, nagrzane, wilgotnawe, przesiane słońcem, pachnące świeżyzną i tak przejęte rostem, tak zwiesną nabrzmiałe, tak mocą opite, że z wieczora, kiej ptasie głosy przycichły i wieś legła, to zdawało się czuć w ziemi parcie korzeni i wynoszenie się ździebeł i jakby słyszał cichuśkie szmery otwierających się pąków, pęd rostów i głosy stworzeń, wydających się na świat Boży...
Szły zaś i drugie, do tamtych zgoła niepodobne.