Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 213 —

— A bo Witka ociec wzięli takim skrzatem, co jeszcze koszulę w zębach nosił, i w chałupie się odgryzł. Tak samo było i z tamtym.
— Bronię to Kozłowej?... powiadam ino, jak się mi widzi. Musi kobieta szukać jakiego zarobku, bo do garnka nie ma co wstawić.
— Juści, Kozła niema, to niema kto ukraść.
— A z Jagatą się jej nie udało: stara, miasto umrzeć, pozdrowiała galanto i wyniesła się od niej. Wyżala się teraz po wsi, że Kozłowa co dnia jej wymawiała, iż ze śmiercią zwłóczy, by ją poszkodować.
— Wróci pewnie do Kłębów: gdzież jej szukać schronienia?
— Nie wróci: rozżaliła się na krewniaków. Kłębowa nierada ją puściła od siebie, boć to i pościel stara ma i grosz pewnie spory, ale nie chciała ostać; przeniesła skrzynie do sołtyski i upatruje se, u kogoby mogła pomrzeć spokojnie.
— Pożyje jeszcze, a w każdej chałupie teraz się przyda, choćby gęsi popaść, albo za krowami wyjrzeć. Kaj się to znowu Jagna zadziała?
— Pewnikiem u organistów panience fryzki wyszywa.
— Pora na zabawę, jakby w chałupie brakowało roboty!
— Dyć od samych świąt przesiaduje tam cięgiem — skarżyła Jóźka.
— Zrobię z nią porządek, że mnie popamięta... Pokażcie mi dziecko.