Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 175 —

ustawionych w kominie, żarzyły się węgle, a świerszcz poskrzypiwał gdzieś w kącie, ale Rocho wciąż siedział na dworze, oczekując na Hankę, że dopiero koło samego północka zadudniły kopyta na moście koło młyna i wkrótce wtoczyła się bryka.
Hanka była dziwnie smutna i milcząca, że dopiero kiej zjadła wieczerzę i parobek poszedł do stajni, odważył się pytać:
— Widzieliście męża?
— Całe popołudnie z nim przesiedziałam! Zdrowy jest i dobrej myśli... kazał was pozdrowić... I drugich chłopów też widziałam... mają ich puścić, jeno nikto nie wie, kiedy... U tego, co ma na sądach Antka bronić, też byłam...
Nie mówiła tego, co jej kamieniem zaciężyło na sercu, a jeno takie różności drugie, Antka się nie tyczące, aż rozpłakała się nagle i, choć przysłoniła twarz rękoma, łzy pociekły przez palce.
— Przyjdę rano... odpocznijcie sobie: strząśliście się mocno... by wam nie zaszkodziło...
— A niechbym już raz zdechła i więcej nie cierpiała! — wybuchnęła.
Pokiwał głową i wyniósł się bez słowa, jeno przed chałupą pieski cosik rozszczekane gniewnie przyciszał, do budy zapędzając.
Ale Hanka, choć się zarno do dzieci przyłożyła, usnąć nie mogła mimo utrudzenia. Jakże!... toć Antek ją przyjął, kiej tego psa uprzykrzonego... Święcone ze smakiem jadł, te kilkanaście złotych wziął, nie pytając,