Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 174 —

ku będzie, a nikto go przecie nie rozpozna. Nie wydaj me ino!
— Hale! kiej cię to z czem wydałam? Dziw mi jeno, żeś to się ważył, Jezu!
— Swoje odebrałem. Pedziałem, co nie daruję, i odebrałem... Potom go pewnie łaskawił, żeby drugie uciechę miały, juści!... — szepnął i poleciał gdziesik w pole.
Niezadługo jawił się znawrotem i zasiadł przed kominem wraz z dziećmi do wykończania kogutka.
A w izbie zrobiło się jakoś sennie i smutno. Jaguś poszła na swoją stronę, zaś Rocho siedział przed domem razem z Bylicą, któren już żydy woził, tak go śpik morzył.
— Idźcie do dom, bo tam na was czeka pan Jacek! — szepnął mu Rocho.
— Na mnie czeka... pan Jacek... dyć lecę... na mnie?... no... no — jąkał zdumiony, całkiem wytrzeźwiawszy, i poszedł.
A Rocho na przyźbie ostał, pacierz szeptał, wpatrzony w noc, w owe nieprzejrzane dalekości nieba, kaj się aż trzęsło od gwiezdnych migotów, dołem zaś, nad ziemiami wynosił się już srodze rogaty miesiąc i bódł ciemności.
W chałupach światła gasły posobnie, kiej oczy snem zwierane; milczenie, przejęte cichuśkiem dygotaniem listeczków i głuchym, dalekim bełkotem rzeczki, rozlewało się dokoła. Tylko jeszcze u młynarzów gorzały okna i zabawiali się dopóźna.
W izbie Borynów już przycichło, spać wszyscy legli, gasząc światło, że ino koło garnków z wieczerzą,