Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 163 —

zwiesnową, cichą lubością, a od wsi, ledwie widnych w dalekościach, słoneczną pożogą przemglonych, niesły się czasami jędrne krzykania i huki pistoletowych strzelań!
Jeno w Lipcach było smutnie i żałośnie, kiejby po pogrzebie, tyle co wypuszczone do picia bydło łaziło, kiej chciało, cochając się o drzewa i porykując ku polom zieleniejącym. Pustką zarówno stojały opłotki, jak i sienie powywierane, jeno miejscami na słonecznej stronie wygrzewali się pod białymi ścianami, gdzie zaś dziewczyny czesały się w oknach otwartych, a staruchy, rozsiadłe na progach, przeiskiwały dzieci.
I tak oto przechodziły godziny cichości sennej i smutnej, niekiej wiater zatrząsł drzewinami, że poszumiały cichuśko, ważąc się ku chatom i lękliwie jakby poglądając w puste izby, to wróble stado z wrzaskiem przenosiło się z sadu na drogę, albo zaszarpały się krótkie krzyki dzieci, odganiających wrony od kurczątków.
Mój Jezu, nie tak było przódzi w ten dzień, nie tak!..
Słońce się już wspinało ku południowi, nad kominy, kiej Rocho przylazł do Borynów, zajrzał do chorego, pogadał z dziećmi i zasiadł w ganku na słońcu. Poczytywał cosik na książce i bacznie wodził oczyma po drogach. A wkrótce nadeszła kowalowa z dziećmi i, odwiedziwszy ojca, przysiadła na przyźbie.
— Wasz w domu? — zapytał Rocho po długiej chwili.
— Gdzie zaś!.. do miasta zabrał się z wójtem.