Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —

— Jezus Marja!...
Zmartwiała z przerażenia.
— Przyleciałam po was, bo oni tam prosto przez rozumu, płaczą ino...
Hanka, chwyciwszy jeno zapaskę na głowę, w dyrdy pobiegła, ludzie zaś, rychło zwiedziawszy się o nieszczęściu, gęsto ciągnęli za nią.
Jakoż prawda się okazała: z chałupy Stachowej zostały tylko ściany, ino barzej jeszcze pogięte i w ziemię wbite; dachu nie było całkiem, tyle, że jakieś nadłamane krokwie chwiały się nad szczytem; komin też się zwalił, że ostał z niego niewielki osztych, kiej ten ząb wypróchniały sterczący; ziemię dokoła zaścielały potargane snopki a rupiecie potrzaskane.
Weronka zaś siedziała pod ścianą na kupie zwalonych rzeczy i, ogarniając rękoma rozpłakane dzieci, ryczała na głos.
Przypadła do niej Hanka, ludzie też kołem otoczyli, pocieszając, ale nie słyszała nic i nie widziała, zanosząc się coraz cięższem szlochaniem.
— O sieroty my biedne, sieroty nieszczęśliwe!.. — jęczała boleśnie, że niejednej łzy się puszczały z żalu.
— I gdzie się podziejem nieszczęśliwe? kaj głowy przytulim? kaj pójdziem?!.. — krzyczała bez pamięci, przytulając dzieci.
A stary Bylica, skurczony i siny kiej trup, obchodził wciąż rumowiska i kury zganiał do kupy, to krowie, uwiązanej do trześni, kłak siana podrzucał, albo przykucał pod ścianą, gwizdał na psa i patrzał na ludzi, kiej ten głupi...