Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 115 —

— Zawżdy pan z panem łacniej się zmówi, w przyjacielstwie żyją, a mścić się na Lipcach zapowiadał!..
— Boże! że to i dnia spokojnego niema!.. Cięgiem coś nowego!..
— By ino gorsze już nie przyszło!.. — westchnęła, składając ręce, jak do pacierza.
— Zleciały się, kiej sroki, a pyskowały, że niech Bóg broni!..
— Jakże, ten się drapie, kogo swędzi!..
— Wrzaskiem nie poradzi, jeno nową biedę można sprowadzić!..
Rozdrażniony był i zestrachany, by znowu na wieś co złego nie padło.
— Wracacie to do dzieci?
Podniósł się był z ławy.
— Rozpuściłem swoją szkołę, święta; a po drugie, że muszą w chałupach pomagać, tyle wszędzie roboty!..
— Byłam rano za najemnikami na Woli, po trzy złote obiecywałam od orki, jeśćbym dała i ni jednego nie namówiłam. Każden swoje przódzi obrabia: gdzie mu to dbać o kogo! Obiecują przyjść za niedzielę, albo i dwie!..
— Jezu! że to człowiek ma ino te dwie i słabe ręce!.. — westchnął ciężko.
— Pomagacie wy i tak narodowi, pomagacie!.. Kiejby nie wasz rozum i to serce dobre, to już niewiada, coby się z nami wszystkiemi stało!..