Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 114 —

— Adyć przyciszcie się! Gadaniem nic nie poredzi! Cichojcie!.. — wołał.
— To idźcie do wójta i przedstawcie, albo wszystkie tam pociągniem z mietłami!.. — darła się zawzięcie Kobusowa.
— Pójdę, ino już się rozejdźcie!.. Przecież tyle roboty ma każda w chałupie... już ja przedstawię dobrze!.. — prosił gorąco, bojąc się powrotu strażników.
Że zaś w tę porę przedwonili południe na kościele, to się zaczęły zwolna rozchodzić, rajcując głośno i przystając przed chałupami.
Rocho zaś prędko wszedł do sołtysowego domu, gdzie był teraz mieszkał, nauczał bowiem dzieci w pustej izbie Sikorów, na drugim końcu wsi, za karczmą. Sołtysa nie było doma, podatki powiózł do powiatu.
Opowiedziała mu zaraz Sochowa, spokojnie, po porządku, jak to było.
— By jeno z tych wrzasków nie wyszło co złego!.. — zauważyła wkońcu.
— Wójtowa wina. Strażniki robią, co im przykazali, on zaś wie, jako we wsi ostały same prawie kobiety, że w polu niema kto robić, a nie dopiero na szarwarki jeździć. Pójdę do niego, niech załagodzi sprawę, by sztrafów nie kazali płacić!..
— To wszystko patrzy, jakby się na Lipcach mściły za las!.. — powiedziała.
— Któżby?.. dziedzic?!.. Moiście wy! a cóż on ma do urzędów?..