Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 104 —

beczkach, kłódki może będziecie ukręcać, do skrzyń otwierać... co? — wrzeszczała coraz głośniej.
— Nie powiadałem wam wczoraj, czego nam szukać potrza...
Wysilał się na spokój.
— Przede mną cyganiliście, jedno by mi piaskiem oczy zasypać, a robicie drugie. Przejrzałam już wasze Judaszowe zamysły, przejrzałam...
— Hanka, stul pysk, bo ci go przymknę! — zaryczał złowrogo.
— Spróbuj, zbóju jeden! tknij me choć palcem, a takiego wrzasku narobię, że pół wsi się zbiegnie i obaczy, coś ty za ptaszek! — groziła.
Rozejrzał się dobrze po ścianach i ustąpił wreszcie, klnąc siarczyście.
Popatrzyli sobie w oczy zbliska i z taką mocą, że by mogli, na śmierćby się przebodli temi rozgorzałemi ślepiami.
Hanka aż wodę piła, długo nie mogąc się opamiętać po tem wzburzeniu.
— Trza je naleźć i schować przezpiecznie, bo niechby ich dopadł, ukradnie — rozmyślała, wracając do stodoły, ale naraz zawróciła z pół drogi.
— Siedzisz w chałupie, stróżujesz, a obcych do komory puszczasz! — krzyknęła zgóry na Jagnę, otwierając drzwi.
— Michał nie obcy; ma takie prawo, jak i wy! — wcale się nie ulękła jej krzyku.
— Szczekasz kiej ten pies, zmówiłaś się z nim dobrze, ale bacz, że niech jeno co z chałupy zginie,