Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 102 —

na świat, na drzewiny rozciapane i szamocące się z wichurą. Postrzępione, sine chmurzyska przewalały się po niebie, kiej roztrzęsione snopy, a wiater jeszcze się wciąż wzmagał i tak jakości podwiewał zdołu, iże poszycie na chałupie jeżyło się niby szczotka. Ziąb przytem ciągnął wilgotny i srodze przejęty nawozem, któren wybierali z gnojowiska. W podwórzu zaś było prawie pusto, jeno niekiedy przebiegały rozczapierzone kury, poganiane przez wiater, gęsi siedziały w zaciszu pod płotem na gąsiętach, cicho piukających, a co parę pacierzy podjeżdżał ostro Pietrek z pustym wozem, zakręcał dookoła, stawał rychtyk naprost klepiska, zabijał ręce, koniom podrzucał kłak siana i, nakładłszy wespół z Witkiem gnoju, podpierał wóz na wybojach i ruszał w pole.
Czasami znów Jóźka wpadała z krzykiem, zaczerwieniona, zdyszana, przejęta tem roznoszeniem kiełbas, i trajkotała.
— Zaniesłam wójtom, teraz poletę do stryjecznych... W chałupie siedzieli, izby już bielą na święta, tak dziękowali, tak dziękowali...
Rozpowiadała szeroko, choć nikto jej za język nie ciągał, i znowu leciała na wieś, niosąc ostrożnie w chustkę białą owiązane miseczki z podarunkami.
— Trajkot dzieucha, ale zmyślna — zauważyła Jagustynka.
— Juści co zmyślna wielce, jeno że do psich figlów i gdzieby się zabawić...
— Cóż chcecie?.. skrzat to jeszcze, dzieciuch...