Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 62 —

— Bo Kozioł rozpowiadał, jako tam biją i do ściany przykuwają.
— Może tak i bywa gdzie indziej... za co inszego... ale Antka nie tknęli — powiadał.
Spletła ręce z radości, a uśmiech, kiej słońce, przemknął po niej.
— A na odchodnem zapowiedział, byście, na nic nie bacząc, wieprzka zabili jeszcze przed świętami, bo i on chce święconego zażyć.
— Głodzą go tam chudziaka, głodzą! — jęknęła zawodliwie.
— Kiej ociec mówili, że jak się podpasie, to przedadzą — zauważyła Jóźka.
— Mówili, ale kiej Antek przykazują zabić, to jego teraz wola pierwsza po ojcowej — podniesła ostry, nieustępliwy głos.
— I jeszcze mówili, abyście na roli kazali bić wszystko, co potrzeba, na nic się nie oglądając. Powiedziałem, jako tu sobie zmyślnie poczynacie.
— Rzekł to co na to? powiedział?
Radość ją warem oblała.
— To mi powiedział, że jak zechcecie, poredzicie wszystkiemu...
— A poredzę, poredzę! — szepnęła z mocą i oczy jej rozbłysły nieustępliwą wolą.
— Cóż tu u was nowego?
— A nic, jak było... Puszczą go to rychło? — zapytała z dygotem trwogi.
— Może zaraz po świętach, może ździebko później, jak śledztwo skończą... A to się przewlecze, że to