Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —

— Dyć to ja, Agata! — Jezus, jak ją spierało pod piersiami!
— Agata! Widzieliście-no, moi ludzie! Agata! — gadała prędko Kłębowa, ukazując się na progu z pełną zapaską piszczących gąsiąt, stare zaś z sykiem i gęgotem dyrdały za nią. — No, to chwała Bogu! A powiadali ludzie, jakoście jeszcze na gody pomarli, niewiada było ino kaj, że nawet mój zbierał się do kancelarji na przewiady. Siadajcież... strudzeni pewnikiem jesteście. Gęsi się ano lęgną...
— Pięknie się wywiedły, kiej ich aż tyla!
— A będzie kopa bezmała, przez pięciu. Chodźcie przed dom, bo trza ich podkarmić i przypilnować, aby stare nie stratowały.
Wybrała je starannie z zapaski na ziemię, iż zaroiły się kiej te żółciuchne pępuszki, a stare jęły radośnie gęgotać a wodzić nad niemi dziobami.
Kłębowa wyniesła na deseczce posiekanego jajka wraz z pokrzywami i kaszą i przykucnęła przy nich, pilnie bacząc, bo stare kuły w drobiazg, tratowały i kradły jedzenie, jak ino mogły, rejwach czyniąc krzykliwy.
— Siodłate wszystkie będą — zauważyła, siadając na przyzbie.
— Juści, a z wielkiego gatunku. Organiścina odmieniła mi jaja, że trzy swoje dawałam za jedno... Dobrze, iżeście już ściągnęli do chałupy... roboty tyla, że niewiada, gdzie przódzi pazury zaczepić.
— Zaraz się wezmę do roboty, zaraz... jeno mocy nieco nabierę... chorzałam i całkiem się wyzbyłam z sił... ale niechaj ino wydycham... to zaraz...