Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 197 —

dze słychać było krzyki. Nie pomagało to wiele, to na złość zaczęła wszystko robić.
Do Józki przyczepiała się na każdym kroku a tak nieraz boleśnie karciła, że dziewczyna z płaczem biegała się skarżyć. Nic to nie pomagało, bo jeszcze barzej piekłowała, skoro nie szło po jej woli. Wieczorami zaś umyślnie się przenosiła na drugą stronę, ostawiając starego w pierwszej izbie; tam Pietrka niewoliła do grania, przyśpiewując mu do wtóru różne piosneczki dopóźna w noc; to znowu w niedzielę przystroiła się, jak ino mogła najlepiej, a nie czekając na męża, sama poszła do kościoła, wystając po drogach z parobkami.
Stary się zdumiewał tą przemianą, wściekał ze złości, próbował się nie dawać, zapobiegał, by się to po wsi nie rozniesło, nic jednak nie poradził na jej humory, a coraz częściej, dla świętego spokoju, ustępował.
— Moiściewy! barankiem się widziała, tą owieczką pokorną, a teraz okoniem stawa! — wykrzyknął raz do Jagustynki.
— Chleb ją rozpiera i ponosi! — odrzekła z oburzeniem, bo zawsze temu przytwierdzała, kto z nią radził. — Ale to wam powiem, że póki czas, trza czemś twardem wyganiać humory, bo potem i kłonicą nie poradzi!
— Nie jest to we zwyczaju Borynów! — powiedział wyniośle.
— Widzi mi się, że i u Borynów do tego przyjdzie! — szepnęła złośliwie.
Jakoś w parę dni potem, zaraz po Gromnicznej,