Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 147 —

Chłopak w dyrdy uciekał, a ino jeden raz się odwrócił, by gwizdnąć na Łapę i spojrzeć, co tamten robi.
— Jezus! Dziedzicowy brat a klęczy przy Kubowym grobie — szepnął zdumiony, ale że mrok zapadał i przygięte drzewa trzęsły się jakoś strasznie, strach go przejął taki, że galopem i naprzełaj poleciał do wsi. Dopiero koło kościoła się zatrzymał, by złapać nieco powietrza i popatrzeć na pieniądze, trzymane mocno w garści, pies go też właśnie dopędził, że wracali już razem i wolno do chałupy.
A koło stawu natknął się na Antka, wracającego z roboty, pies się rzucił do niego przyłaszać, szczekać i skomleć radośnie, aż go Antek jął głaskać.
— Dobry pies, poczciwy, dobry! Skąd to wracasz, Witek?
Witek opowiedział wszystko, juści, że o pieniądzach nie rzekł.
— Zajrzałbyś do dzieci kiedy.
— Przyletę, przyletę, nawet la Pietrusia zrobiłem wózik i jednego cudaka...
— Przynieś go, naści dziesiątkę, byś nie zabaczył!
— A to chybcikiem przylecę, obaczę ino, czy gospodarz nie przyszli...
— Niema ich to w domu? — rzekł niby obojętnie, ale aż zadygotał.
— A u młynarza radzą cosik z dziedzicem i z drugimi!
— Gospodyni w domu? — zapytał ciszej.
— W domu, obrządzają. To ino obaczę i zaraz przylecę...