Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 135 —

W parę chwil już była gotowa, i ruszyli zaraz z przed domu ostro, z kopyta, aż sanie zamietły.





VI.


— Myślałech, żeś gdzie w śniegach uwięzła! — szepnął przekąśliwie.
— Hale, można to przyśpieszyć na taką wieję, poomacku szłam całkiem, bo tak ciepie śniegiem, że oczów nie można ozewrzeć, a takie zaspy na drogach, taki mąt, że i na dwa kroki nic nie rozezna przed się.
— Matka w chałupie?
— A juści, gdzieby ta szli na taki psi czas; rano byli u Kozłów, ale z Magdą jest krucho, na księżą oborę patrzy, to i nic poradzić nie poradzili — opowiadała Jagna, otrzepując się ze śniegu.
— Cóż tam na wsi? — zagadnął naśmieszliwie.
— Idźcie pytać, to wiedzieć będziecie, po nowinki nie latałam!
— Dziedzic przejechał, nie wiesz to?
— Psu wytrzymać trudno na takiej wiejbie, a dziedzicowiby się tam chciało...
— Kogo mus pędzi, ten i na zakurki patrzał nie będzie.
— Pewnie, jak komu mus... — uśmiechnęła się wątpiąco.
— Sam się obiecał, nikto go nie prosił — powiedział Boryna surowo, odłożył ośnik, wstał z kobylicy