Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 278 —

Naród był syty, podochocony i zmiękły dobrem jadłem i napitkiem częstym, to niektórzy i srebrne pieniądze rzucali na warząchew.
Wraz też dźwigać się jęli z za stołów i zwolna rozchodzili, którzy na powietrze wytchnąć, którzy w sieniach albo i na izbie przystawali i dalej dyskursa ciągnęli, insi zaś obłapiali się z przyjacielstwa, a niejeden już się potaczał i po ścianach łbem orał, albo drugich jako ten baran trykał — co i nie dziwota, bo wieczerza była rzęsisto gorzałką przeplatana.
Za stołem pozostał ino wójt z młynarzem, kłócili się i z gorącością niepomierną skakali do siebie jak jastrzębie, aż Jambroży chciał ich wódką godzić.
— Kruchty pilnuj, dziadu, a do gospodarzy ci zasie — warknął wójt.
Odszedł markotny, butelkę do piersi cisnął, kusztykał głośno i szukał, z kimby się mógł po przyjacielsku napić i nagadać.
Młódź zaś wysypała się w opłotki, to trzymając się wpół na drogę wylegali gwarzyć i gzić się — aże dudniało od przegonów i wrzawy — noc była jasna, księżyc wisiał nad stawem tak mocno błyszczącym, że i najsłabsze kręgi, co się roztaczały jakby od uderzeń światła, widne były niby węże półkolisto sunące w cichości; przymrozek brał niezgorszy, gruda się łamała pod nogami i szron pobielił dachy i już potrząsał sędzielizną ziemię.
Późno już było, bo pierwsze kury odzywały się po wsi.