Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 251 —

Ale Jagna już nie zdążyła rzec, bo łzy ciurkiem polały się z jej oczów, to ino buchnęła do komory, przywarła drzwi za sobą i długo buczała...
Nie przeszkadzała w tem Dominikowa, ino nowe strapienie wśliznęło się do jej serca... ale nie czas było medytować, Ewka przyszła, chłopaki przeciągali się przed sienią, trzeba było wziąć się do porządków i przygotowań ostatnich...
Słońce wstało i dzień raźno potoczył się naprzód.
Przymrozek w nocy był niezgorszy, że kałuże po drogach i brzegi stawu ścięły się lodem, a na grudzi i co lżejsze bydlę utrzymać się nie mogło.
Ciepło się czyniło, pod płotami i w cieniach siwiało jeszcze, ale ze strzech skapywał zamróz lśniącemi paciorkami, a na mokradłach kurzyły opary kieby dymy. Powietrze było tak przejrzyste, że okólne pola widziały się jak na dłoni, a lasy przysunęły, że i poniektóre drzewa mógł rozeznać...
Na niebie modrem i niskiem ani jednej chmurki nie było.
Ale na pogodę nie szło, bo wrony tłukły się koło domów i piały koguty.
Niedzielny to był dzień, i chociaż dzwony jeszcze nie przedzwaniały do kościoła, a już we wsi wrzało kieby w ulu. Z pół wsi szykowało się na wesele Borynowe z Jagną.
Między chałupami, przez oszroniałe sady, biegały dziewczyny z pękami wstążek, a wełniakami i stroikami różnemi...