Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/218

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 208 —

    do koni... a w mieście to już wszystkie chodzą w butach, prawda Kuba?
    — Prawda, prawda! — baczysz to jeszcze?
    — I jak! Pięć roków miałem, kiej mę Kozłowa przywieźli, to i baczę dobrze... juści... ziąb był... piechtyśmy szli do maszyny... baczę... a tu tyla jarzącego światła... że jeszcze mę w oczach ćmi... baczę... a dom kiele domu i takie wielgachne niczem kościół...
    — Bajesz! — rzucił wzgardliwie.
    — Baczę dobrze, Kuba... przeciem i dachów nie dojrzał... a tyla powozów... okna do samej ziemi... juści... całe ściany widzi mi się ze szyb... i takie cięgiem dzwonienie...
    — Kościołów tyla, to i nie dziwota!
    — Pewnie, bo skądżeby dzwonienia były?
    Zmilkli, bo już weszli na cmentarz i jęli się przepychać przez gęsty tłum, co był zaległ dookoła kościoła, że to we środku pomieścić się nie mogli.
    Dziady uczyniły ulicę od głównych drzwi aż hen na drogę, a każden na swój sposób się wydzierał a krzyczał, a modlił na głos i dopraszał wspomożenia, a jak niektórzy, to i na skrzypkach pogrywali i pieśni wyciągali jękliwymi głosami, a drugie na piszczałkach libo i harmonikach, że wrzask się rozlegał aż w uszach wierciło...
    W zakrystji też było narodu gęsto, aż żebra trzeszczały przy stole, gdzie organista przyjmował na wypominki, a przy drugim syn jego, Jaś, ten, co to był we szkołach.