Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/217

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 207 —

    — Kiej przykazujecie, to i nie powiem, a Józi to można?
    — Hale, cała wieśby zaraz wiedziała. Naści dziesiątkę, kup se co...
    — Nie powiem i tak, ino mnie weźcie kiedy ze sobą, moi złoci, moi...
    — Śniadanie! — krzyczała z przed domu Józka.
    — Ino cicho być, wezmę cię, wezmę!
    — I dacie mi choć ten raziczek strzelnąć, dacie, co? — błagał.
    — Ale... proch to, myśli głupi, że darmo dają...
    — Mam pieniądze, Kuba, mam, jeszcze w jarmarek dali mi gospodarz dwa złote, co je chowam na wypominki, to...
    — Dobrze, dobrze, nauczę cię — szepnął i pogładził chłopaka po głowie... bo go tak ujął za serce tem skamleniem.
    A w parę pacierzy po śniadaniu już obaj szli do kościoła. Kuba kusztykał raźno, a Witek ostawał się nieco, bo mu markotno było, że to nie miał butów, ino boso szedł.
    — A czy to można do zakrystji boso, co? — pytał cicho.
    — Głupiś. Pan Jezus ci na buty czyje zważa, a nie na pacierze...
    — Pewnie, że tak, ino w butach to zawżdy przystojniej... — szeptał smutniej.
    — Kupisz ty sobie jeszcze buty, kupisz...
    — A kupię, Kuba, kupię. Niech ino podrosnę na parobka, to zaraz pojadę do Warszawy i zgodzę się