Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 87 —

na wlepione w siebie oczy Antka, oblała się rumieńcem i, pociągnąwszy matkę za rękaw, ruszyła przodem, nie czekając.
— Jagna, poczekaj — krzyknęła za nią matka, witając się z Boryną.
Zatrzymała się na drodze, bo i parobcy hurmem ją otoczyli i poczęli witać a przymawiać złośliwie Kubie, któren szedł za nią, wpatrzon kieby w obraz.
Splunął jeno i powlókł się do domu, bo i gospodarze już ciągnęli, i trza było zajrzeć do koni.
— Całkiem kiej na tym obrazie! — zawołał bezwiednie, siedząc już w ganku.
— Kto, Kuba? — pytała Józia, szykująca obiad...
Spuścił oczy, bo wstyd mu się zrobiło i strach, żeby nie poznali.
Ale że obiad był syty a długi, to i wrychle zapomniał; bo mięso było, była i kapusta z grochem, był i rosół z ziemniakami, a na amen postawili niezgorszą miseczkę kaszy jęczmiennej, uprażonej ze słoniną.
Jedli wolno, poważnie i w milczeniu, dopiero kiej nasycili pierwszy głód, jęli pogadywać i smakować w jadle...
Józia, że to ona dzisiaj była za gospodynią, to ino przysiadała czasami na kraju ławki, pojadała śpiesznie a pilnie baczyła, czy warza nie schodzi, by przynieść z izby garnki i dołożyć, by nie powiedzieli, że w misce dnieje.
A obiadowali na ganku, że to czas był cichy i ciepły.