Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/086

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 76 —

    coraz któraś się prostowała, roztrzepywała przygarść lnu z ostatnich paździerzy, zwijała ją w kulkę libo w chochoła i rzucała na rozpostartą płachtę przed siebie.
    Słońce, że się już było przetoczyło nad lasy, świeciło im prosto w twarze, ale nic to — robota, śmiechy, wesołe słowa nie ustawały ani na to oczymgnienie.
    — Szczęść Boże na robotę! — zawołał Boryna do Jagny, która miądliła skraja zarno; w koszuli była ino, a w czerwonym wełniaku i w chustce na głowie od kurzu.
    — Bóg zapłać! — odrzuciła wesoło i modre, ogromne oczy podniosła na niego, i uśmiech przeleciał przez jej urodną, opaloną twarz.
    — Suchy, córuchno, co? — pytała stara, obmacując obmiądlone garście.
    — Suchy kiej pieprz, jaże się łamie... — Znowu spojrzała na starego z uśmiechem, aż ciarki przeszły po nim, że świsnął batem i odjechał, ale raz wraz się obracał za nią, choć już widna nie była, bo mu jak żywa stała w oczach...
    — Dzieucha kiej łania... W sam raz — rozmyślał.





    IV.


    Była niedziela — cichy, opajęczony i przesłoneczniony dzień wrześniowy.
    Na ściernisku, tuż za stodołami, pasł się dzisiaj cały inwentarz Borynowy, a pod brogiem wysokim i pękatym, okrążonym zieloną szczotką żyta, wykru-