Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/027

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 17 —

    ściła wełniaka, zapomniała docna, aż jej odsłonięte do kolan nogi bieliły się po roli. Józka biegła przodem.
    A kopacze, każdy okrakiem nad swoją redliną, posuwali się zwolna, kopiąc leniwiej, jako że nikt nie pilił i nie poganiał.
    Słońce już się przetaczało na zachód i, jakby rozżarzone biegiem szalonym, czerwieniło się kołem ogromnem i zsuwało za czarne, wysokie lasy. Mrok gęstniał i pełzał już po polach; sunął brózdami, czaił się po rowach, wzbierał w gąszczach i zwolna rozlewał się po ziemi, przygaszał, ogarniał i tłumił barwy, że tylko czuby drzew, wieże i dachy kościoła gorzały płomieniami. A niektórzy ściągali już z pól do domów.
    Głosy ludzkie, rżenia, porykiwania, turkoty wozów coraz ostrzej brzmiały w cichem omroczonem powietrzu.
    Sygnaturka na kościele zaczęła dzwonić Anioł Pański śpiżowym świegotem, że ludzie przystawali i szept pacierzów, niby szemranie opadających listków, padał w mroki.
    Ze śpiewami a pokrzykami wesołemi, spędzano bydło z pastwisk, co ciżbą szło drogami w tumanach kurzawy, że tylko raz wraz wychylały się z niej głowy potężne i rogi krzaczaste.
    Owce pobekiwały tu i owdzie, to gęsi zerwały się z pastwisk i stadami leciały, całe w zorzach zachodu zatopione, że tylko krzyk przenikliwy znaczył je w powietrzu.
    — Ale szkoda, ta graniasta to cielna krowa.
    — I... nie na biedaka trafiło.
    — A tak i bydlątka żal, co się zmarnuje.