Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 94 —

Mężczyźni w spodniach czerwonych, w pasy poprzeczne białe, żółte i zielone. Kapotki granatowe, obwiedzione sznurkami czerwonemi, kapelusze śpiczaste, czerwone wstążeczki u koszul.
Kościół duży i ładny. Kaplica św. Anny śliczna, utrzymana wewnątrz w najczystszym barokowym stylu. Wielki ołtarz wspaniały.
Do wnętrza klasztoru iść nie można, bo go zamieszkuje jeszcze 10 sióstr ze zgromadzenia p.p. dominikanek.
Wychodzimy o 3-ej po południu i mamy jeszcze zrobić do noclegu 31 wiorst, do Mstowa.
Ten przedostatni dzień czują wszyscy ogromnie.
Ołówka trzymać nie mogę w ręku, bo gdy tylko usiądę, sen mnie łapie nieprzeparcie, a jeśli nie, to czuję się tak rozbitym, tak zmieszanym wewnętrznie, że nie mogę wyciągnąć z siebie ani jednej myśli, ani zdania lub obrazu. Spałbym tylko.
Zaczynamy owe 31 wiorst olbrzymią, topolową aleją, w połowie wyrwaną i leżącą na ziemi. Burza tędy przeszła i rozrzuciła, jak szczapy, te olbrzymy. Potem las jakiś, piaski, wsie, pustki i znowu da capo to samo.
Choć nas trzymają te śpiewy gromady, zawsze jednakowo drzemiące, i ciągnie tu jakaś siła, wprost rozpędu, pozostajemy za kompanją coraz dalej.
Przez jakąś godzinę widzimy ją jeszcze, majaczy nam tylko, bo idziemy napół przytomni.
Woale zacinają usta i zdają się spojrzeniami