Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 95 —

przyczepiać do tych, coraz odleglejszych, sylwetek i wlec się ostatkami nerwów.
Dogoniła nas łowicka, potem przeszła zwolińska — i długo, niby chmura granatowa, wisi przed nami i znika. Nadpłynęła ciepielowska i jeszcze kilka drobnych i przepłynęły, a myśmy się wlekli, jak osad tego ludzkiego potoku, co z taką siłą płynął naprzód.
Wydało mi się, że coraz to pogrążamy się głębiej w jakiejś szarzyźnie, spychani przez mocniejszych.
Zaraz za lasem pytamy: jak daleko do Mstowa? Powiadają, że sześć wiorst.
Uszliśmy ze sześć i pytamy znowu: mówią, że będzie ośm. Więc się już nie pytamy nikogo więcej. Spotykamy w jakiejś wsi ludnej Łowiczaków, już porozkładanych na nocleg. Jedna z kobiet, siedzących przy drodze, radzi Melancholji:
— Niech siostra zezują te trypki i boso pójdą, będzie lekcij.
— I uny same już złażą!.. — dorzuca chłop jakiś, widząc strzępy tych pantofli.
Nie gniewa już śmiech, jakim wybuchają, wchodzimy za wsią w step jakiś pełen piasków i kamieni.
Wiatr się zerwał ogromny i tym lotnym piaskiem bił nam w twarze.
Noc zapadała, ale jakaś brudna, a te nagie, pozbawione roślinności wzgórza kamieniste i pustka wrzały smutkiem.
Nie było gwiazd ani księżyca, tylko ten odmęt szarzyzny skłębionej dokoła.